W związku ze zbliżającym się końcem roku pragniemy przypomnieć tym, którzy nie mieli okazji wysłuchać, dwadzieścia, naszym zdaniem, najważniejszych płyt 2019 roku związanych z austriackimi wykonawcami, twórcami, zespołami, czy związanymi z Wiedniem artystami. Zaczynamy od Antona Brucknera.
„A czy ty w ogóle powinnaś wejść do środka? – zapytał z naciskiem lokaj. – Od tego, widzisz, właściwie wszystko się zaczyna”.
Alicja w krainie czarów. Alicja podczas rozmowy z Żabą – Lokajem
Naszą prezentację chcemy zacząć od nagranego pod koniec 2018, a wydanego wiosną bieżącego roku albumu z dwoma symfoniami Antona Brucknera (1824 – 1896), wykonanymi przez legendarną orkiestrę lipskiego Gewandhausu prowadzoną przez Andrisa Nelsona, łotewskiego dyrygenta szturmującego od ponad dekady najlepsze europejskie oraz światowe sale koncertowe, wielokrotnie nagradzanego, którego płyty, nie będzie przesadą powiedzieć, rozchodzą się jak ciepłe bułeczki od razu po ich wydaniu. Młody mistrz na stałe prowadzi obecnie dwie wiodące orkiestry po obu stronach Atlantyku – jako główny dyrygent od sezonu 2013/14 Boston Symphony Orchestra oraz legitymujący się od lutego 2018 podobnym stanowiskiem we wspomnianym saksońskim zespole. Trudno wyobrazić sobie bardziej różne od siebie orkiestry. Bostończycy chlubią się, co najmniej od czasów legendarnego Serge’a Koussevitzky’ego, jednym z najlepszych brzmień sekcji blaszanych, zdolnych sprostać najbardziej morderczym zmianom rytmicznym w dziełach Bartoka, Strawińskiego, czy wielu innych twórców, nierzadko piszących dzieła z myślą o nich właśnie. Na drugim biegunie lipski Gewandhaus ze swoim subtelnym, jednym z najbardziej stonowanych brzmień orkiestrowych, mających w przeszłości za swoich szefów takich mistrzów jak Arhur Nikisch, Wilhelm Furtwangler, czy Kurt Masur. Nelsons wykorzystuje te różnice w możliwie najlepszy sposób. I tak nie bez przyczyny tych pierwszych obsadził przy nagrywaniu wszystkich symfonii Dymitra Szostakowicza, za których wybuchowe, gwiezdne interpretacje zgarnia od lat kolejne statuetki prestiżowych nagród Grammy.
W tych drugich natomiast odnalazł idealnych partnerów dla poniższego albumu, będącego kolejną, czwartą już odsłoną nagrywanego od dwóch lat dla wytwórni Deutsche Grammophon kompletu symfonii Antona Brucknera. Po wydaniu w jednopłytowych albumach dzieł z numerami 3, 4 oraz 7 w bieżącym roku przyszedł czas na zestaw dwóch, trwających łącznie ponad 150 minut, płyt zawierających wykonania Symfonii VI A-dur, ukończonej w 1881 roku, oraz nieukończonej IX d-moll, ostatniej w dorobku kompozytora, nad którą pracę przerwała jego śmierć.
Dzieła Brucknera, podobnie jak na poprzednich albumach, również i na tym Nelsons przeplata mniejszymi kompozycjami i instrumentalnymi wyjątkami z utworów scenicznych Ryszarda Wagnera. I tak tym razem płytę otwiera z urzekającą finezją zagrana Idylla Zygfryda, czułym i ciepłym brzmieniem orkiestry idealnie otwierająca słuchacza na późnoromantyczną poetykę albumu.
Następnie przechodzimy do VI Symfonii Brucknera, o której wyrażał się jako tej najodważniejszej w swoim dorobku, dodając z właściwym sobie przekąsem „Die Sechste ist die keckste”.
Lipscy muzycy rozpoczynają pierwszą część, Maestoso, delikatnym, tlącym się w dali dźwiękiem skrzypiec, zwarty blok wiolonczel i kontrabasów wchodzi władczo w ich tle przynosząc niepokojący temat główny, który dziewiczo brzmiący róg nieśmiało i bezskutecznie próbuje rozproszyć. Dźwięki orkiestry zabarwiają się nowymi kolorami, temat główny wylewa się jeszcze śmielej, i nawet jeśli pojednawczym gestem znika na krótko, pozwalając klarnetom na nieśmiały szczebiot, wraca nagle z impetem i ekspresją znakomicie wypolerowanej orkiestrowej blachy, która będzie świeciła się najszczerszym złotem na całej płycie, nie przytłaczając ani razu pozostałych żyjących pod nią orkiestrowych warstw. Epicki monumentalizm, który wylewa się już w tej pierwszej powodzi dźwięków, nie ciąży. Kontrolowany lekką, ale lubiącą siły ręką dyrygenta, płynnie i ze swobodą pulsuje wielobarwnymi, orkiestrowymi odcieniami. Dynamika co chwila zmieniających się emocji tworzy mozaikową teatralność wymykającą się jakiejkolwiek programowości, teatralność otwartą na przeglądanie się w samej sobie. Gęsta i ujmująca barwa smyczków, których brzmienie rozlewa się szeroko i z uniesieniem, wraz z pojawieniem się kolejnego, stanowiącego emocjonalną przeciwwagę tematu (1:40), spina klamrą przestrzeń opowieści. Wszystko, co pojawi się w dalszej muzycznej narracji, będzie subtelną, podjętą przez kompozytora grą powtórzeń i modulacji, dokonujących się we wszystkich wymiarach dzieła. Interpretacja Nelsonsa nie wychodzi poza te ramy, nie sili się na sztuczne narzucanie linearnych ram narracyjnych, typowych dla innych twórców tego okresu, rozumie wyjątkowość muzycznych kluczy Brucknera, czyta je, wzbogacając i ożywiając wielobarwnym odczytaniem kolejnych odsłon. To wyrafinowane podejście sprawia, że autograf dyrygenta naturalnie komponuje się z wizją kompozytora. Słuchamy urzeczeni.
To teatr dziejący się już za kurtyną, teatr bez sceny i sceniczności, gdzie muzyczna wędrówka – zwłaszcza w zamykającym Adagio – dzieje się poza wzrokiem widza.
To, co najbardziej rozmarzone, a czemu kompozytor nie pozwolił “poodychać” w pełni w pulsującej fakturze części pierwszej, Nelsons szczodrze otwiera przestrzeń w drugiej części. Powoli snujące się Adagio budowane jest od początku z dyskretnym, uroczystym, nie spieszącym się uniesieniem, które skrywa w sobie dumę czegoś utraconego, do czego jednak żywo, nie bez bólu, wracamy, jakbyśmy znaleźli się w rozgrzanym środku silnie wciąż żyjącego w nas wspomnienia. Dyrygent nie pośpiesza muzyków, pozwala tworzyć im niespieszny świat pełen małych emocjonalnych drobiazgów i poruszeń, na których tle zjawiające się pełniejsze nastroje i uczucia wybrzmiewają tym wyraźniej, nie uciekając się do przesady. Gra smyczków jest przejrzysta, ich jasne, wręcz promieniste górne rejestry przechodzą lekko w ciemniejsze barwy niskich rejestrów w żałobnym motywie. Wspomnienie zanika, rozmarzona i beztroska muzyka sennie zamiera gasnącym, ciepłym i lepkim dźwiękiem orkiestry.
W Scherzo, trzecią, najkrótszą ze wszystkich części, lipska orkiestra wchodzi z prawdziwym impetem i siłą. Kolejne dźwięki niemal wybuchają w ekstatycznym porywie, orkiestrowa blacha czerwieni się od gorąca, który będzie powracał przez całą część w żarliwym i majestatycznym geście, nie tracąc nic z przejrzystości. Jeży się włos!
Finale staje się z kolei skondensowaną sumą emocji trzech poprzedzających ją części. Żyjąc w emocjonalnych kontrastach, przeplata gonitwę wyobraźni z pozornym spokojem, wciąż próbując złapać oddech przed dalszą muzyczną gorączką. Lipscy symfonicy mogą pochwalić się w tych fragmentach zachwycającym, strzelającym brzmieniem, który nie łamie się, eksplorując swoje najdalsze pokłady. A nie łatwe to zadanie. Muzycy muszą bowiem skondensować całą paletę barw i nastrojów, nierzadko stłoczonych w kilku zaledwie taktach. Finał zamykają brawurowo i podniośle.

Anton Bruckner „VI i IX Symfonia” | Richard Wagner „Preludium do Parsifala i Idylla Zygfryda” | Gewandhausorchester Leipzig | Andris Nelsons | premiera: 3 maja 2019 r.
Przerywnikiem między dwoma symfoniami Antona Brucknera uczynił dyrygent wagnerowskie Preludium otwierające Parsifala. Przerywnikiem ważnym i nie przypadkowym. IX Symfonia, podobnie jak Parsifal, dla obu twórców miała być ostatnim dziełem. Z niemal ukończonym finałem, opracowywanym później wielokrotnie przez gro badaczy jego spuścizny, nie włączonym przez Nelsonsa do nagrania, jest swoistym teatralnym i muzycznym dopełnieniem ostatniego dzieła wielkiego protagonisty z Bayreuth. To teatr dziejący się już za kurtyną, teatr bez sceny i sceniczności, gdzie muzyczna wędrówka – zwłaszcza w zamykającym Adagio – dzieje się poza wzrokiem widza. Muzyczne pomysły i rozwiązania zdają się wybiegać nieprawdopodobnie odważnie w przyszłość, antycypując niezwykle silnie modernistyczne rozwiązania. To świat po trzecim, kończącym Parsifala akcie, nierozerwalnie jednak z nim związany. Bohater jest sam. Graala nie uda się już posiąść. Dla wielbicieli Wagnera, w tym dla mnie, to mała muzyczna rekompensata, Łotysz miał bowiem prowadzić Parsifala na Zielonym Wzgórzu w Bayreuth w 2016 roku, do czego ostatecznie, pomimo zaawansowanych prób, po konflikcie z dyrektorem artystycznym festiwalu, dyrygentem Christianem Thielemannem nie doszło.
Preludium grane przez lipską orkiestrę brzmi dumnie i świetliście. Dźwięk w całej swojej przestronności i głębi niesie się okazale, dając wybrzmieć całej mocy i niepewności wpisanej w tę muzykę. Wizja interpretacyjna łączy płynność muzyki z jej podniosłym charakterem, dając bardzo piękny końcowy rezultat. To magiczne wrota, przez które wchodzimy do zaczarowanego miejsca.
Wykonanie IX Symfonii Brucknera to prawdziwy klejnot wśród wszystkich nagrań Nelsona, które słyszałem. Bez przesady powiedzieć można, że to klejnot wśród wszystkich wykonań tego utworu. Połyskuje całością orkiestrowych barw, swoim impetem doprowadzając nas na skraj emocjonalnej karuzeli w naładowanym i gęstym wykonaniu. Aby oddać urodę wykonania zamykającej album symfonii Brucknera, skupimy się na trzeciej, zamykającej części, w której, jak w soczewce, dostajemy to, co najważniejsze.
Niskie rejestry smyczków rozpoczynają trzecią część – Adagio. Ciężar, który przynosi pierwszy, otwierający temat, wydaje się nie do przezwyciężenia mocą żadnego innego tematu, czy też przetworzenia. Jest on, jak chcą badacze, egzemplifikacją pożegnania z życiem, autobiograficznym śladem umierającego kompozytora. Jakby tego było mało, Andris Nelsons nie próbuje tego ciężaru na samym początku w niewielkim nawet stopniu z niego zdjąć. Przeciwnie. W sposób teatralny nasyca go złowieszczym, zawieszonym brzmieniem, smyczki toną w gęstym, pełnym żałości mroku, przenika nas nieskończona trwoga. W tej interpretacyjnej przesadzie, trwającej zaledwie kilka sekund, kryje się paradoksalnie metoda, która pozwala zdjąć z niego zaklęty czar, przynajmniej zmniejszyć jego złowrogą siłę, gotową do odebrania nam wszelkiej nadziei. Pozwalając mu wybrzmieć w całej mocy, już przy pierwszym dojściu do głosu neutralizuje do pewnego stopnia jego wydźwięk w dalszej narracji dzieła, gdzie powraca już stępiony. Dyrygent idzie w tym działaniu za myślą Brucknera, który nie bez przyczyny kończy trzecią część spokojną kodą, przemierzając długą drogę z d-moll w stronę wyciszonego d-dur, w którym zamyka całość, nie pozwalając lękom zawładnąć nami. Oczyszczona ze złowrogiego ciężaru muzyka może obmyć się już chwilę później (0:48) w przejrzystych dźwiękach smyczków, przynosząc kojące i upragnione katharsis. Uwolniona natomiast w jego następstwie ekscytacja (1:54) uderza w nas prawdziwym impetem, erupcją idealnie rozgrzanego brzmienia lipskiej blachy płonącej czystym złotem. Kolejne fale tej dopieszczonej przez Nelsonsa powodzi dźwięków wykraczają daleko poza zwykłą opowieść o tym, jak hartowała się stal. Bruckner kolejnymi fanfarami trąbek wykrzykuje chwałę, tego, któremu dzieło swoje poświęcił, chwałę Stwórcy. To wysoko wznoszący się ponad życie żar ufności tego gorliwie wierzącego człowieka. Odczytanie Nelsonsa jest wręcz zachwycające. Lament smyczków (4:38) rozlewa się pełną, głęboką frazą, gęste i nasycone brzmienie lipskiej orkiestry szkli się srebrem pełnym dwuznacznej, brucknerowskiej słodyczy, w której zaklęte jest bezbronne wyznanie ufności, które płynie prosto z serca. Diamenty, które wydobył Nelsons z muzyki Brucknera, będą budować dalszą, wypełnioną grą powtórzeń i modulacji stosowanych przez kompozytora, część, zamkniętą, jak wspomnieliśmy wcześniej spokojną kodą. Nelsons spina całość konsekwentnie, z pasją podkreślając całe bogactwo detali skrytych pod główną warstwą brzmienia, iskrzących się między umiejętnie wydobywanymi kontrastami. Nadana im dynamika podkreśla zróżnicowaną architekturę dzieła, w efekcie tworząc imponującą, transcendentną strukturę.
Nelsons spina całość konsekwentnie, z pasją podkreślając całe bogactwo detali skrytych pod główną warstwą brzmienia, iskrzących się między umiejętnie wydobywanymi kontrastami.
Poza jakością samej interpretacji warto na koniec również pochwalić jakość dźwięku, który otrzymujemy na płycie dzięki znakomitej pracy techników Deutsche Grammophon, którzy zadbali o jego czystość i bogactwo, pozwalając cieszyć się z całej palety orkiestrowych barw i detali.
PS. Z uwagą i niecierpliwością będziemy śledzić dalsze nagrania z tej serii, oraz dalszy rozwój łotewskiego Mistrza. Gorąco również zachęcamy do tego Państwa. Na dniach zaprezentujemy recenzję pięciopłytowego zestawu zawierającego wszystkie symfonie Ludwika van Beethovena, granych przez Wiedeńskich Filharmoników, których poprowadził, nie kto inny, jak Andris Nelsons. Tym samym muzycy rozpoczęli uroczyste obchody 250. urodzin wielkiego Wiedeńczyka. Sam Nelsons przygód z Wiedniem nie kończy. Poprowadzi bowiem noworoczny koncert w Musikverein, na co z niecierpliwością czekamy.