Gustav Mahler pod Antonim Witem? To wystarczało, żeby czekać z wypiekami na twarzy na sobotni koncert. Niecierpliwość dopełniał solista Dietrich Henschel, znany choćby z płytowego nagrania Pasji św. Mateusza pod Nikolausem Harnoncourtem czy Des Knaben Wundenhorn pod Philippem Herreweghem.
Trudno wprost uwierzyć, że maestro Antoni Wit dyryguje Mahlerem już od niemal pół wieku. Jego pierwsze przygody z Mahlerowskimi symfoniami sięgają roku 1974, kiedy zaczynał swoją wielką przygodę z batutą jako pierwszy dyrygent Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy. Przez ten czas wielokrotnie do austriackiego kompozytora powracał, wieńcząc większość jego symfonii płytowymi nagraniami. Po latach właściwie można stwierdzić, że poza muzyką polską Mahler Witowi przez te wszystkie lata był najbliższy.
Początkowo w programie miał zaśpiewać znany austriacki baryton Markus Werba, którego mogliśmy usłyszeć w tym roku choćby w Don Pasquale‚u Donizettiego w Royal Opera House w Londynie, po tym jak zastąpił w tej roli Mariusza Kwietnia. Werba w ostatniej chwili jednak odwołał występ. Szczęśliwie zastąpił go niemiecki śpiewak Dietrich Henschel. Szczęśliwie, bo od lat mogliśmy podziwiać go w wielu koncertowych i płytowych nagraniach pieśni Mahlera,zarówno w wersjach orkiestrowych, jak też kameralnych z fortepianem. Na papierze więc wszystko się zgadzało.
Program otworzyła ukończona latem 1899 roku pieśń Revelge z cyklu Des Knaben Wunderhorn. Ten straceńczy marsz śmierci to nie lada wyzwanie na rozpoczęcie programu. Henschel poza udziałem w bardzo dobrym nagraniu płytowym (wespół z mezzosopranistką Sarah Connolly oraz Orchestre des Champs-Élysées pod Herreweghe) z 2011 roku, może pochwalić się także występem w oryginalnej adaptacji filmowej zrealizowanej przez Clarę Pons w 2014 roku, w której, poza śpiewem, wcielił się także w rolę ginącego żołnierza. Jeśli ktoś wysłuchał przed koncertem wykonania płytowego mógł szybko dostrzec, że Henschel niewiele odszedł od tamtej interpretacji stworzonej przeszło osiem lat temu. Wtedy i obecnie mogliśmy usłyszeć śpiewaka, który trzyma się w pieśni raczej środka, środka jednak wzburzonego i dominującego, ujmującego nie rozpiętością barw, lecz raczej stanowczością jednej emocji, jednego szczegółu. To raczej żołnierz, który niejedno już przeżył, niż a little drummer, który z niedowierzaniem obserwuje obrazy wojennego koszmaru. I jeśli Niemiec pozwolił sobie na jakieś wokalne odcienie, to uderzały one, zwłaszcza w odczytaniu kończących taktów, bardziej w nutę podniosłej rezygnacji, smutku niż dystansującego sarkazmu, który wielu wolałoby słyszeć. Przyznać trzeba również, że niemiecki solista miał spory problem z przebiciem się przez orkiestrę; trudno osądzać, czy wynikało to z niezgrania z orkiestrą, nierozgrzanego głosu, czy ze specyfiki warszawskiej sali koncertowej, która jest niemałym wyzwaniem nawet dla najlepszych.
Kolejne w programie wybrzmiały Pieśni wędrownego czeladnika, pochodzące z lat 1884-1885 (poprawione w 1890 roku). Sympatycy talentu Markusa Werby – mając w pamięci jego ujmujące teatralną i młodzieńczą emocjonalnością koncertowe nagranie – wiele sobie obiecywali po tym punkcie programu. Zastępujący go Dietrich Henschel nie kazał jednak na siebie za bardzo narzekać. I choć w otwierającym Wenn mein Schatz Hochzeit macht, można byłoby życzyć sobie głosu bardziej nostalgicznego, tęsknego, czy po prostu nie tak zimnego (na nagraniu płytowym sprzed kilku lat słyszymy cieplejszego Henschela), to w kolejnych trzech pieśniach usłyszeliśmy solidną i różnorodnie stworzoną muzyczną interpretację. Zwłaszcza w czwartej, zamykającej pieśni Die zwei blauen Augen urzekł słuchaczy, znajdując złoty środek, tworząc czytelne i zajmujące wykonanie rozłożone między lamentem a skargą, dając przy tym wybrzmieć także wciąż niemałym lirycznym pokładom swojego z wiekiem coraz chłodniejszego głosu. W połączeniu ze sceniczną postawą, świadomie zdystansowaną, oszczędną, wręcz surową stworzył obraz na poły widmowy, ale i wymowny.
Po przerwie usłyszeliśmy inne wczesne dzieło Gustava Mahlera, jego I symfonię D-dur zrewidowaną ostatecznie w roku 1899. Moje własne oczekiwanie wzmagały, co najmniej dwie rzeczy. Na boxie zawierającym komplet symfonii Mahlera w interpretacji NOSPRu wydanym w 2010 roku przez wytwórnie Naxos mogliśmy poznać propozycję wykonawczą aż trzech dyrygentów, tę pierwszą niestety usłyszeliśmy nie pod Antonim Witem, a pod węgiersko-niemieckim dyrygentem Michaelem Halaszem, i był to najsłabszy punkt tamtego albumu. Drugim powodem jest chęć porównania. Obecny rok przyniósł bowiem kilka interesujących, nagrań tego dzieła, żeby wymienić choćby drobiazgową interpretację Osmo Vänskä z jego Minnesota Orchestra, oraz historycznie zorientowane odczytanie pod francuskim dyrygentem François-Xavierem Rothem i jego Les Siècles. Jak wypadł na tym tle maestro Antoni Wit?
Wstęp muzycy rozpoczęli okazałym bukietem brzmieniowych barw, rozniecanych kolejnymi solówkami, które wchodziły z całą przejrzystością i płynnością w migotliwym zawieszeniu dźwięków. Czarownie wybrzmiały dyskretnie wkomponowane w orkiestrowy mosiądz dochodzące z oddali trąbki. To przyroda pełna zapachów. I o ile blacha pod Witem brzmiała zawsze solidnie, nie zagłuszając pozostałych warstw, to marką samą w sobie było i jest brzmienie smyczków, wyniesione w dużej mierze z pracy nad dziełami dwudziestowiecznymi. Jednorodne i gęste, idące w parze z dobrym naostrzeniem, potrafiącym czytelnie oddać nawet najdrobniejsze artykulacyjne drobiazgi, nie tracą niczego w pianissimach, podsycając muzyczne oczekiwanie. Tak było również w tej części. Intrygująco wybrzmiały miejsca najcichsze. Bardzo dobrze zaprezentowały się wiolonczele. Tempa nie oscylowały między skrajnościami, dało się jednak wyczuć wolniejszą rękę w spokojnych fragmentach, kontrastowane z żywą dynamiką miejsc bardziej ekspresyjnych. Tej zasadzie właściwie dyrygent pozostał wierny przez całe dzieło. Sama kulminacja pierwszej części zabrzmiała energicznie, wręcz wybuchowo, z przyjemnie wyeksponowanymi kotłami, które nie przytłoczyły całości.
Przyjemnością było słuchanie i patrzenie na kondycję orkiestrowych smyczków, których rozlewające się szeroko srebrzyste brzmienie, zachwycało umiejętnie tonowaną żarliwością, czytelnie prezentując wszystkie sforzata, małe kulminacyjne momenty żyjące w zawieszeniu.
Druga część rozpoczęła się zagranym zadziornie, nieprzesadnie rubasznym witalnym ländlerem, nie gubiąc jego rustykalnego charakteru. Soczystość początku harmonijnie sąsiadowała z triem, bardziej lirycznym i rozmarzonym. Zakończone, podobnie jak w poprzedniej części, wybrzmiało energicznie, być może odrobinę w zbyt szybkim tempie.
Część trzecia to nostalgiczna wędrówka, zaczynająca się od słynnego Panie Janie. Kontrabasiści otwierający Marsz żałobny celują zazwyczaj w bardzo spowolnione tempa, eksponując niekiedy aż do przesady płaczliwość jego dominującego motywu. Janusz Długokęcki, solista w tym koncercie, odczytał pierwsze takty stosunkowo szybciej, nie tracąc jednak przy tym nic z nerwu tej pulsującej elegijności. Przypomniał też, jak szlachetną i głęboką barwą swojego instrumentu dysponuje. Zasłużenie został wyróżniony oklaskami po zakończeniu koncertu. Solowe partie fagotu i klarnetu także wypadły bardzo przekonująco.
W dalszej części, aż do powrotu głównego tematu, dyrygent nie odchodził znacząco od początkowego tempa, w ograniczonym też stopniu go różnicując na małych przestrzeniach. Muzyka być może straciła przez to odrobinę na ekspresyjności, przydało jej to jednak niezwykle sugestywnego, neurotycznego wyrazu. Śmielsze potraktowanie powtórzonego głównego materiału, zagranego z większą swobodą i kąśliwością, dopełniło bogactwa środków tej części.
Jeśli ktoś wysłuchał przed koncertem wykonania płytowego, mógł szybko dostrzec, że Henschel niewiele odszedł od tamtej interpretacji, stworzonej przeszło osiem lat temu.
W czwartą część warszawscy filharmonicy weszli attacca z niekłamanym impetem i żywiołowością, jakby w pamięci mieli jeszcze znakomicie wykonane Święto wiosny z koncertu inauguracyjnego obecny sezon. Nie straciła na tym transparentność poszczególnych sekcji orkiestry i dyscyplina rytmiczna całości. Rozgrzana blacha iskrzyła się na bogato, dodając blasku całości brzmienia. Bardzo subtelnie weszli muzycy w następną, liryczną część rozpoczynającą się wraz z drugim tematem w Des-dur. Przyjemnością było słuchanie i patrzenie na kondycję orkiestrowych smyczków, których rozlewające się szeroko srebrzyste brzmienie, zachwycało umiejętnie tonowaną żarliwością, czytelnie prezentując wszystkie sforzata, małe kulminacyjne momenty żyjące w zawieszeniu. Powtórzenie głównego materiału wraz z zakończeniem wybrzmiało jak otwarcie – bardzo udanie, wartko, miejscami elektryzująco, z efektownie ściętą ostatnią nutą, po której niemal od razu rozległy się gromkie brawa publiczności.

Antoni Wit i Dietrich Henschel podczas koncertu w Filharmonii Narodowej w Warszawie | fot. DG Art Projects
Trzeba przyznać, że całość programu została bardzo dobrze skrojona, równomiernie dawkując muzyczne emocje i przeżycia. Dostaliśmy Mahlera dynamicznego i soczystego, pełnego barw i odcieni. Dietrich Henschel udanie zastąpił austriackiego śpiewaka Markusa Werbę, a Antoni Wit, jak za najlepszych lat, błyskotliwie i z pazurem poprowadził warszawską orkiestrę, pozwalając uzupełnić wrażenia o dzieło, którego nie mogliśmy usłyszeć pod Mistrzem na boxie sprzed kilku lat.