Beata Malinowska-Petelenz razem z Franciszkiem Araszkiewiczem zadebiutowali na targach sztuki współczesnej Parallel Vienna. Ich instalacja Ferrofluktuacje to intrygująca kompozycja wykraczająca poza ramy tego, co rzeczywiste. Współautorka malarskiej części instalacji w kilku wciągających słowach o kolorach, rytmach, architekturze i Wiedniu.
Dawno temu pewien dyrygent, rozmawiając o muzyce współczesnej, stwierdził, że sztuki nie powinno się w żaden sposób krępować znaczeniami. Dodał również, że sztuka sama w sobie jest wolna, a wolność w twórczości oznacza pełną abstrakcję. Jak Pani rozumie abstrakcję w sztuce? Czy jest Pani bliska?
Tak, oczywiście zgadzam się z tym. Odrzucenie rzeczywistego, trójwymiarowego świata zewnętrznego i ucieczka w przestrzeń czystej wyobraźni to baza, na której zrodziła się sztuka abstrakcyjna. W końcu podwaliną abstrakcjonizmu była europejska awangarda, która nie tylko oparła swą działalność na buncie przeciwko tradycji, ale przede wszystkim podjęła walkę o uniwersalizm w estetyce. Należy jednak pamiętać, że ów świat zewnętrzny, realny, oczywiście może być istotnym punktem wyjścia dla artysty tworzącego sztukę abstrakcyjną, czyli nieprzedstawiającą i niefiguratywną, która w efekcie ani nie przypomina, ani nie sugeruje rzeczywistości. Wtedy na odbiorcę działa wyłącznie kompozycja i zestaw kolorów, rytmów, plam, linii i innych zabiegów czysto formalnych. Gdzieś kiedyś przeczytałam, ze malarz abstrakcyjny „śpiewa kolorami” i bardzo mi się to spodobało. Oczywiście nie będę odkrywcza kiedy powiem – jako architekt – że najbardziej są mi bliskie początki abstrakcji w sztuce i eksperymenty takich klasyków jak Kandinsky, Klee, Malewicz czy Mondrian.
„Obraz zawsze ma ostatnie słowo” – tak brzmiało hasło, które dość dawno temu widziałam na plakacie w Warszawie. Czy faktycznie jest tak, że najłatwiej nam operować obrazem i najłatwiej go odbierać w kontekście zarówno artystycznym (jako krytycy) i twórczym (jako artyści)?
Myślę, że tak. Żyjemy w epoce kultury wizualnej i szczególnie teraz – w dobie kolorowych gazet, reklam, krzyczących bannerów, instagrama i fejsbuka, a także powszechnego dostępu do aparatów fotograficznych – obraz pełni rolę prymarną względem słowa i dźwięku. Jest na pewno szybciej zauważany i łatwiej odbierany. Jednakże obraz to nie tylko fizyczny kwadrat lub prostokąt wiszący na ścianie. To także instalacja, video art czy performance, które mogą być kombinacją wielu elementów wzajemnie uzupełniających się. Taką instalację pokazaliśmy na tegorocznym Parallel Vienna.
W tym przypadku starałam się zatrzeć granicę pomiędzy formami naturalnymi a abstrakcyjnymi, stosując miękkie i opływowe kształty oraz czyste kolory zestawione na zasadzie harmonijnych kontrastów.
Razem z Panem Franciszkiem stworzyli Państwo malarsko-muzyczną instalację Ferrofluktuacje. Wykorzystują Państwo do tego ciecz ferromagnetyczną. Jaką rolę odgrywa tu obraz?
Instalacja składa się celowo z tych dwóch przestrzeni. Obrazy nie są „ilustracją” dźwięku – posługujemy się z Franciszkiem różnymi formami, ale w pewnym sensie odpowiadamy na jeden zadany sobie temat: czym jest to, czego nie widzimy? Są wokół nas przestrzenie (jak fale elektromagnetyczne, które możemy w instalacji usłyszeć), których nie widzimy, a z którymi i tak pozostajemy w interakcjach. Całe Ferrofluktuacje są wyobrażeniem tej sfery, do której chcieliśmy zaprosić widzów. I to się udało.
Czy warstwa malarska w instalacji jest motywem nadrzędnym? Czy jednak w tym przypadku należy mówić o dwóch równych znaczeniowo przekazach twórczych?
Z pewnością są to dwa równe znaczeniowo przekazy twórcze. Ja się skupiłam na kolorze i formie, które jednak w nieoczywisty sposób współpracują z instalacją dźwiękową. Miałam ten luksus w postaci pełnej swobody, ale cały czas brałam pod uwagę, ze pojawią się też zjawiska dźwiękowe i właśnie ten czynnik przypadkowości, ulotności z jednej strony bardzo mnie fascynował – z drugiej dyscyplinował.
Jak wyglądała Państwa współpraca? Od czego zaczynaliście? Na jakie przeszkody Państwo natrafili podczas przygotowań?
Przygotowanie wystawy to na pewno wielka przygoda! Zwłaszcza gdy łączy się różne formy wyrazu, a do artystycznej i ambicjonalnej wizji trzeba dodać też aspekty techniczne. Mamy za sobą wiele dyskusji, rozmów i twórczych niezrozumień. I na styku tych energii udało się wybudować pewien obszar znaczeń, pojęć i pytań, w których chcemy się poruszać. To tak mówiąc nieco górnolotnie. A bardziej przyziemnie – zachowaliśmy też trochę dystansu, tj. po etapach burz mózgów rozeszliśmy się do swoich pracowni i wróciliśmy z niemal gotowymi pracami.
Czy pomysł na stworzenie takiej instalacji był Pani bliski czy musiała się Pani chwilę zastanowić, czy w ogóle się angażować? Czy to Pani pierwszy taki eksperyment?
Tak. To był pierwszy taki eksperyment. Bardzo się ucieszyłam kiedy Franciszek Araszkiewicz przestawił mi swój projekt. I właściwie ani przez moment się nie wahałam. Oczywiście później, w trakcie pracym miałam chwile zwątpienia. Czas też trochę gonił, ale pomimo dużej presji czasowej miałam wielką przyjemność malując te obrazy.
Rysunek i szkic to nieustanne dążenie do oswajania świata. Kilka oszczędnych ruchów, swoboda gestu, intensywność przeżycia, wzruszenie i wielka pasja – to jest całe bogactwo rysunku. Tego komputer nigdy nie zastąpi.
Jaka inspiracja stała za pomysłem „płynnego obrazu”?
Rzeczywiście, te obrazy są bardzo płynne, organiczne. Co nie oznacza, ze takie „bazgroły” nie mają swojej przemyślanej kompozycji. Wszak jej zasady dla wszystkich sztuk pozostają niezmienne – czy to będzie obraz, czy grafika czy plan urbanistyczny. Podobnie jest z muzyką, literaturą czy filmem. Ferrofluktuacje nie są abstrakcją, są kompozycją miękką, niegeometryczną, bo tak naprawdę kryją się za nimi wątki organiczne, niemal „kwiatowe”. Kocham maki i od lat je maluję na różne sposoby. W tym przypadku starałam się zatrzeć granicę pomiędzy formami naturalnymi a abstrakcyjnymi, stosując miękkie i opływowe kształty oraz czyste kolory zestawione na zasadzie harmonijnych kontrastów. Oczywiście ważne są tu napięcia i kierunki, wielkości i ciężar elementów plastycznych, ich zagęszczenia i rytmiczne powtórzenia. Aspekty „twarde” i geometryczne uwzględniliśmy w samej kompozycji przestrzeni wystawy – tj. w układzie instalacji i obrazów, które np. odbijają się w lustrach przy akwariach z cieczą.
Czy kolorystyka Ferrofluktuacji jest zupełnie przypadkowa czy zaplanowana? Jeśli zaplanowana, dlaczego akurat taka?
Nie, nie była zaplanowana. Wiedziałam tylko, ze ciecz ferromagnetyczna jest ciemna, prawie czarna. Dlatego też wątkiem spajającym wszystkie obrazy jest czerń. Czarne jest również passe-partout i ramy, w które oprawiliśmy obrazy. Czemu akurat taka kolorystyka? Nie wiem. Być może na przekór temu, co robię najczęściej – czyli rysuję. A rysunek jest zwykle monochromatyczny. Jak już biorę pędzel do ręki odruchowo sięgam po wyraziste, czyste kolory. Choć oczywiście nie zawsze tak było.
Na Paralell Vienna nie była Pani wyłącznie artystą, ale również odbiorcą. Jak oceniłaby Pani współczesną sztukę austriacką, która jednak na tych targach przeważała?
Parallel Vienna to zdarzenie artystyczne, gdzieś na pograniczu festiwalu i wielkiej instalacji. Wyjątkowe jest to, że w jednym wydarzeniu biorą udział bardzo młodzi, eksperymentujący artyści, ale także uznani i doświadczeni, tacy jak np. Hermann Nitsch czy Alex Katz. Godna podziwu jest również skala tego przedsięwzięcia.
Jak określiłaby Pani twórcze instrumentarium, którym posługują się Austriacy? Są odważniejsi niż my? Czy może odwrotnie? Co według Pani najbardziej ich charakteryzuje?
Nie jestem przekonana do koncepcji, w której sztuka zyskuje narodowość. Trudno powiedzieć, czy są odważniejsi, choć na pewno historyczne doświadczenia wpływają też na twórców. Austriaccy, a zwłaszcza wiedeńscy, z pewnością mają lepsze zaplecze i możliwości społeczne działania – wiedeńska publiczność na pewno chętniej konsumuje sztukę niż polska. Ale czy na Parallelu pojawili się nowi akcjoniści wiedeńscy? Tym razem jednak nie.
Wiedeńczycy znakomicie sobie radzą i mądrze przekształcają przestrzeń miasta poprzez kontynuację istniejących już elementów jego struktury.
Najczęściej tworzy Pani w technice rysunku, a więc czegoś co dla mnie osobiście jest czymś bardzo intymnym, delikatnym, lirycznym wręcz. Czy ta technika znajduje jeszcze swoje miejsce w szeroko rozumianym świecie sztuki performatywnej, audiowizualnej?
Rysunek choć jest najstarszym narzędziem formułowania idei i wizji artystycznych to nadal stanowi najbardziej bezpośredni i niezastąpiony sposób materializowania myśli. Termin disegno powołał do życia na początku XV. wieku Cennino Cennini – włoski malarz i teoretyk sztuki. W swoim traktacie o malarstwie dużo uwagi poświęcił właśnie rysunkowi. Było to coś zupełnie nowego, ponieważ do tego czasu nikt się nim szczególnie nie interesował. Współcześnie rysunek jest wciąż jednym ze środków komunikacji – wykorzystywany w obszarach współczesnych sztuk wizualnych począwszy od takich dziedzin takich jak architektura, malarstwo, rzeźba, design czy scenografia, kończąc na grafitti, dziełach multimedialnych czy sztuce filmowej i reklamie. A mimo to, pracując na Wydziale Architektury Politechniki Krakowskiej stwierdzam z ubolewaniem, że dziś studenci – nawet pierwszego roku, bezpośrednio po kursach nauki rysunku – bezwzględnie odrzucają papier, ołówek i szkicówkę przynosząc komputer na zajęcia projektowe. A przecież rysunek i szkic to nieustanne dążenie do oswajania świata. Kilka oszczędnych ruchów, swoboda gestu, intensywność przeżycia, wzruszenie i wielka pasja – to jest całe bogactwo rysunku. Tego komputer nigdy nie zastąpi. I dlatego często odwołuję się tu do klasyki – do Wiktora Zina i Franciszka Starowieyskiego. Dla studentów architektury to podstawa i dobra forma inicjacji z rysunkiem.
Jest Pani architektem, więc nie mogłabym nie zapytać o Pani ulubiony budynek w Wiedniu.
Nie potrafię powiedzieć, który jest ulubiony, ponieważ jest ich bardzo dużo. Wiedeń to miasto kultury i sztuki, miasto z wielkim sznytem, arcyciekawe i frapujące – wszak oprócz bogactwa oszałamiającej substancji zabytkowej jest tu dużo zieleni, wspaniałe widoki i oczywiście wiele wybitnej nowej architektury. Wiedeńczycy znakomicie sobie radzą i mądrze przekształcają przestrzeń miasta poprzez kontynuację istniejących już elementów jego struktury – stawiają nowe, ikoniczne obiekty, które w tym przypadku stanowią dorobek tworzony drogą ewolucji.
Wzorcowym architektonicznym ukoronowaniem takiego myślenia ekologicznego jest realizacja kwartału Viertel Zwei i sąsiadującego z nim Wirtschaftsuniversität Wien, czyli nowego kampusu Uniwersytetu Ekonomicznego.
Kawiarniany Wiedeń Otto Wagnera, Klimta i Schielego, wyrósłszy kiedyś na światową stolicę modernizmu, do dziś stanowi rozbudowany poligon doświadczalny dla odważnych działań architektoniczno-artystycznych. Naprawdę jest co podziwiać. Nie sposób wyliczyć tu realizacji śmiałych i nowatorskich, które wyszły spod ręki gwiazd architektury takich jak: pracownia Coop Himmelb(l)au, Günther Domenig, Hans Hollein, Heinz Tesar, Massimiliano Fuksas czy Jean Nouvel i wielu innych. Ale są miejsca, szczególnie interesujące, do których regularnie lubię wracać, miejsca, w których następuje splot starego z nowym i to w najlepszym, artystycznym wydaniu. I tu znów nie będę oryginalna, bo mam na myśli tętniącą życiem „wyspę kultury” Museums Quartier, stanowiącą wzorcowy przykład dobrze zaprojektowanej przestrzeni publicznej w sercu miasta. Ta współczesna interwencja architektoniczna obejmująca nowe budynki wkomponowane w zrewaloryzowany i zaadaptowany do nowych funkcji historyczny zespół dawnych stajni cesarskich stanowi kapitalne dopełnienie kompozycyjne Forum Cesarskiego.
Trudno porównywać Warszawę do Wiednia i odwrotnie. Niemniej jednak, w obliczu nowego spojrzenia na architekturę, czy jest coś czego austriaccy architekci mogliby nauczyć się od polskich, a Polacy od Austriaków?
Rzeczywiście – trudno zestawiać Warszawę, miasto ciężko doświadczone i zrównane z ziemią podczas wojny, z Wiedniem. Ja raczej porównałabym do Wiednia mój Kraków. Związki między tymi miastami wszakże istnieją od wielu wieków, a zacieśniły się, gdy Galicja została przyłączona do monarchii austro-węgierskiej. Istnieje zresztą nostalgiczne pojęcie Małego Wiednia nad Wisłą, funkcjonujące na wielu poziomach. Powiedziałabym jednak, że podobieństwa w tej pierwszej, łatwo zauważalnej warstwie historyczno-architektoniczno-kulturowo-kawiarnianej szybko się kończą. Trudno tak nie myśleć, gdy się przyjeżdża do Wiednia z najbardziej zanieczyszczonego miasta w Europie. Bo Wiedeń to nie tylko średniowieczne kościoły, pyszne barokowe kopuły i majestatyczna zabudowa wokół Ringu. Wiedeń to również parki, zieleń, ścieżki rowerowe i place zabaw, a także fantastycznie rozwiązany system transportu publicznego. Wiedeń to kryształowe, czyste powietrze. Jak na ironię jednym z symboli architektonicznych i atrakcji turystycznych tego miasta jest spalarnia odpadów i śmieci.
Wzorcowym architektonicznym ukoronowaniem takiego myślenia ekologicznego jest realizacja kwartału Viertel Zwei i sąsiadującego z nim Wirtschaftsuniversität Wien, czyli nowego kampusu Uniwersytetu Ekonomicznego. Cały obszar oprócz fantastycznego katalogu form awangardowej architektury wraz z ikonicznym już budynkiem biblioteki autorstwa Zahy Hadid oferuje dużą powierzchnię pieczołowicie ukształtowanego terenu parkowego, pokrytego bogatą roślinnością i wodą.
A tak na serio – kocham Wiedeń i jego wiele oblicz, ale przede wszystkim jego miłość do sztuki, którą to miasto jest wspaniale nasycone.
Bezsprzecznie wspólną cechą wysiłków projektantów i architektów jest potrzeba usprawnienia miasta – o tym się dużo mówi i to się już dzieje w Polsce. Na przykład za chwilę (8-9 października) startuje w Krakowie Międzynarodowe Biennale Architektury organizowane przez Miasto Kraków oraz krakowski oddział Stowarzyszenia Architektów Polskich. „POŁĄCZENIA — miasto i rzeka” to tytuł tegorocznej edycji, która ma inspirować do refleksji i poruszenia naszej wyobraźni w procesie rozumienia, partycypacji i kreacji najbliższego otoczenia w mieście. I w tych obszarach dyskursu i pracy nad przestrzenią, Wiedeń na pewno może być wzorcem.
Pani kolejne plany artystyczne? Jeśli tak, czy planuje Pani prace indywidualne czy chciałaby Pani kontynuować pomysł współrealizowany z Panem Franciszkiem?
Tak, oczywiście plany są i jak tylko czas pozwoli, na pewno będę próbowała je zrealizować. Będą wystawy, najprawdopodobniej jedna indywidualna i dwie zbiorowe. Natomiast współpraca z Franciszkiem Araszkiewiczem była wspaniałym, energetyzującym doświadczeniem i bardzo mi się spodobała. Już 5 listopada możemy Państwa zaprosić na kolejny wiedeński event fundacji AP KunstArt pt. Momentum Gallery w budynku OFF Theater – moje prace też będą tego wieczora zaprezentowane.
I to samo pytanie na koniec, które zadałam Panu Franciszkowi: co według Pani łączy Polaków i Austriaków? Co dzieli?
Nie chcę mówić o tym, co dzieli. Natomiast myślę, że na pewno łączy – a mówię to z pozycji krakowianki – wielka sympatia, fin de sieclowa przeszłość i chyba nostalgiczny „mit galicyjski”, którego uosobieniem stał się Franciszek Józef. A tak na serio – kocham Wiedeń i jego wiele oblicz, ale przede wszystkim jego miłość do sztuki, którą to miasto jest wspaniale nasycone.
dr hab.inż. arch. Beata Malinowska-Petelenz
Architektka, malarka, autorka książek. Swoje prace, wykonywane zazwyczaj w technice rysunku (głównie rysunki in situ, formy artefaktów pamięci) i technikach mieszanych (akwarela, tusz, kredki, akryl), prezentowała m.in. w Polsce, Niemczech, Austrii i Japonii. Autorka 21 wystaw indywidualnych, uczestniczka licznych wystaw zbiorowych. Współpracuje z artystami nowych mediów. Koncentruje się na kolorze (lub świadomym jego braku), strukturach organicznych i architekturze. Mieszka i pracuje (Wydział Architektury Politechniki Krakowskiej) w Krakowie.