Film austriackiego reżysera Andreasa Horvatha to autorska, tworząca hybrydę fabuły i dokumentu interpretacja tajemniczej historii Lillian Alling. Rosyjska imigrantka w latach 20. XX wieku postanowiła przemierzyć pieszo Stany Zjednoczone, by wrócić do ojczyzny.
Podarte ubrania, przetłuszczone włosy, sucha i zniszczona cera wystarczająco mocno podkreślają, w jakim momencie życia znajduje się przedstawiona w filmie Lillian (w tej roli polska fotografka i artystka Patrycja Płanik). Poznajemy ją podczas rozmowy o pracę w branży porno. Trwa seria lakonicznych pytań o rzeczy, których nie posiada: doświadczenie, pieniądze, dokumenty i znajomość języka. Rekrutujący chłodno skreśla nie tylko jej szansę na karierę w filmach dla dorosłych, ale sugeruje również, aby wróciła do Rosji. Wydaje się, że bohaterka właśnie na taką radę czekała – bez większego zastanowienia chwyta za mapę i wyrusza z Nowego Jorku w stronę Alaski, skąd jest już niedaleko do ukochanego domu – Rosji.
Nieznajoma, obca, rozdarta
Andreas Horvath decyduje się w filmie Lillian na możliwie małą ekspozycję. Nigdy nie dowiemy się, kim główna bohaterka była i kim jest. Przy czym na te dwa ostatnie pytania być może w ogóle nie ma odpowiedzi – a wraz z Lillian wyruszamy na ich poszukiwania. Na próżno szukać tutaj motywacji czy planu działania – jedyne, co bohaterka filmu pakuje ze sobą w podróż, to wielkie pudełko serowych chrupek. Jej spontaniczna decyzja przypomina raczej wyrafinowaną próbę samobójczą z opóźnionym zapłonem. Tkwi w Lillian na szczęście pewna niezłomność – coś każe jej przetrwać, niezależnie od tego, dokąd rzuci ją życie i kogo spotka na swojej drodze. Ważne, by iść dalej. Być może wynika to z ogromnej siły, a być może z głębokiej rozpaczy i bezsilności.
I choć jest coś satysfakcjonującego w przekraczaniu kolejnych granic stanowych i bardzo intensywnych, wręcz fizycznie bolesnych próbach przetrwania, to jest jednocześnie Lillian filmem wymagającym sporej cierpliwości. Stany Zjednoczone są pokazywane tu z perspektywy, którą rzadko można zobaczyć w kinie – obcego, który przemierza przez niekończące się pola i przygnębiające miasteczka, w których życie jakby zatrzymało się wiele lat temu.
Surowy język fabuły
Dokumentalny duch pochodzącego z Salzburga twórcy daje o sobie znać w całej skrzętnie budowanej narracji. Rola głównej bohaterki w żaden sposób nie pozwala stwierdzić, że mamy do czynienia z aktorskim debiutem. Towarzyszący jej bohaterowie są aktorami-amatorami (szeryfa gra autentyczny szeryf). W taki właśnie sposób poznajemy Amerykę, która nie odbiega znacząco od tego najbardziej pesymistycznego obrazu rodem z filmów Herzoga, którym reżyser się inspirował.
Lillian to film złożony z obrazów niegościnności, pustki i wyludnienia, nie pozbawiony jednak pewnego surowego piękna. Pełniący rolę operatora reżyser „przyczepia” głównej bohaterce kamerę, dzięki czemu widz ma o wiele bliższy kontakt z utrwalanym na kamerze obrazem. Filmowy portret nadany spotykanym przez Lillian postaciom potęguje skrywaną gdzieś w głębi obcość. Zmiany pogody i pór roku są natomiast ukazane w sposób niemalże namacalny. Twórcy filmu nie pozostawiają widza samemu sobie. Rozwiązaniami narracyjnymi pozwalają mu orientować się w historii o wiele lepiej niż głównej bohaterce.
Służą temu pochodzące z offu audycje radiowe. To, co jawi się, nie ma dla bohaterki większego znaczenia – lokalne i globalne problemy działają wyłącznie na metapłaszczyźnie, zanurzają widza w filmowym transie. Lillian w końcu nawet nie za bardzo rozumie angielski. I my też nie musimy, dla każdego ta podróż jest czymś innym, urzeczywistnia się przez nasze doświadczenia. I gdy my popadamy w stan podobny medytacji, Lillian wciąż wikła się w podróż skazaną na porażkę.
Powolny film drogi
Cały ciężar filmu spoczywa na Patrycji Płanik. Film byłyby bezcelowy, gdyby nie włożona do tej postaci duża doza autentyczności. Bo choć ciężko się z nią identyfikować, to jednak takie chwile jak scena z nerwowym nakładaniem szminki, wyzwalają całe spektrum emocji, pozytywnych, kierowanych empatią do Lilliany. Gdzieś w tym prezentowanym na ekranie świecie chciała odnaleźć szczęście. W kraju wolności nie ma jednak litości dla tych, którym się nie udało, którzy nie pasują do utartego obrazka american dream. Jest niebezpiecznie. Jedyna pomoc, jaką można otrzymać, to podwózka do granicy i masa ostrzeżeń przed bliżej niezidentyfikowanym niebezpieczeństwem.
Lillian Alling do dziś uznawana jest za zaginioną. Reżyser decyduje się opowiedzieć jej historię w zderzeniu ze współczesnymi czasami – dając dzięki temu uczciwy portret dzisiejszej Ameryki. Film nie kipi rozbudowanymi dialogami czy ukrytym w tle monologiem. Został praktycznie pozbawiony warstwy językowej. Z ust głównej bohaterki pada bowiem tylko jedno słowo. Horvath bardzo trafnie określa swoją porywającą historię „powolnym filmem drogi” oraz „kroniką powolnego znikania”. Lillian reprezentuje tu postawę trwania aż do wyczerpania drogi. Zaskakujący epilog oddaje jej sprawiedliwość i pośmiertne zwycięstwo.
Lillian | reż. Andreas Horvath | 128 min | dramat | Ulrich Seidl Production