Ameis – niewielka austriacka wieś w Dolnej Austrii położona kilkadziesiąt kilometrów od Wiednia, tuż przy granicy z Czechami. Pozornie miejscowość jakich wiele, jeśli dokładniej się jednak przyjrzymy, egzemplifikacja dziejów i losów mieszkańców Europy Środkowej.
Historia tych ziem, tak zwanego Weinviertel, sięga czasów prehistorycznych. Jest wiele śladów wskazujących na to, że osadnictwo miało tu miejsce już w neolicie. Osadników przyciągał łagodny klimat i żyzne gleby. Tędy też przechodziły i przecinały się dwa najważniejsze szlaki starożytnej Europy – szlak bursztynowy i szlak Dunaju.
W I wieku po Chrystusie przybyły tu plemiona germańskie i żyły z tamtejszą ludnością pochodzenia celtyckiego. Następnie nadciągnęli tam Longobardowie, potem Słowianie i Awarowie, wreszcie zachodniosłowiańscy chłopi oraz Węgrzy. Kolejnym etapem kolonizacji była ekspansja książąt babenberskich i niemiecka w XII wieku, która spowodowała ujednolicenie etniczne i wchłonięcie kulturowe pozostałych społeczności. W kolejnych wiekach notowano tu: częste najazdy Czechów i Węgrów, wojny husyckie, inwazję Szwedów, najazdy tureckie, wreszcie wojny napoleońskie, Wielką Wojnę i tę drugą ze światowych. W trakcie ostatniej wojny przechodził tędy front, a po wojnie Weinviertel znalazł się w bezpośrednim sąsiedztwie państw bloku komunistycznego.
Ze współczesnego Ameis młodzi wyjeżdżają za pracą do Wiednia, niektórzy znaleźli ją w okolicznych miasteczkach Poysdorf czy Mistelbach; starsi rzadko opuszczają swe domy. 320-osobowa społeczność składa się z „tutejszych”, żyjących w wiosce od pokoleń oraz „napływowych”, którzy przybyli tu bądź po II wojnie światowej, bądź jeszcze później…
Tassilo Blittersdorff – być może najbardziej rozpoznawalna postać w Ameis. Plastyk, historyk sztuki i performer. Mieszka w zaadaptowanym budynku starej, pamiętającej jeszcze czasy Monarchii Austro-Węgierskiej szkoły gminnej, solidnym, murowanym, dwupiętrowym gmachu. Pochodzi z austriackiej, arystokratycznej rodziny. Nie był jednak nigdy „jaśnie paniczem”, wychowanym wśród służby i guwernerów.
– Rzeczywistość mojego dzieciństwa była bardzo niearystokratyczna: w wyniku I wojny oraz następujących po niej zmian gospodarczych i społecznych moja rodzina, jak wiele innych, straciła praktycznie cały majątek – przywołuje przeszłość.
Jak wspomina, w związku z pochodzeniem rodziny nie zawsze było mu łatwo. Arystokraci mieli skłonność do przeceniania czasów cesarskich, kiedy szlachta odgrywała ważną rolę, i to odróżniało ją wówczas od innych grup społecznych. Republika Austrii nie bez powodu zakazała w 1919 roku posiadania tytułów szlacheckich. Tassilowi szybko kult cesarza i tradycji ck monarchii wydał się podejrzany.
– Pamiętam pokolenie babci i dziadka – wspomina artysta. – Oni odzwierciedlali elegancję wielonarodowego kraju, który przeminął. Panie i panowie; urzędnicy, oficerowie i dyplomaci, którzy spędzali starość w Bad Ischl, gdzie dorastałem, pochodzili z różnych regionów ck monarchii i mówili po niemiecku z dziwacznym akcentem. W ich opowieściach wyczuwałem osobliwą fascynację wciąż trwającą przeszłością, nieprawdopodobieństwem, które oscylowało pomiędzy baśnią a nowoczesnością. Natomiast wielu reprezentantów pokolenia moich rodziców często opowiadało o swoim męstwie i odwadze podczas II wojny światowej i prawie osiągniętym zwycięstwie Niemiec. Odbierałem ich jako nudnych prostaków. Jako dziecko słyszałem, że naziści wywołali wojnę i byli sprawcami wielu zbrodni. To wystarczyło, aby ich się bać… Wszystko to złożyło się na zarzewie mojego młodzieńczego buntu.
Po wojnie nie było odpowiedniej liczby profesjonalistów, którzy wcześniej nie byli nazistami, zatrudniano zatem tych ostatnich powszechnie. Wielu z nich dostało się na wysokie stanowiska, wykonywało lukratywne zawody – lekarzy, nauczycieli, prawników, urzędników etc. – Wspięli się oni na szczyt zawodowej kariery w latach 60. Właśnie ci ludzie byli egzemplifikacją wroga czasów rebelii mojej młodości – mówi Tassilo.
Rodzice Tassila, Blittersdorffowie, podczas II wojny światowej, jako monarchiści, należeli do katolickiej opozycji antyfaszystowskiej. Sam Tassilo wydaje się bardziej radykalny od swoich antenatów. Krytycznie wypowiada się nie tylko o czasach faszyzmu, ale też o ck monarchii Habsburgów.
Jego młodość przypadła na koniec lat 60., epokę Flower Power, czas wielkiego buntu zwłaszcza przeciwko obowiązującej obyczajowości. – W tym czasie moi rodzice i ich środowisko stawali się dla mnie coraz większym obciążeniem. Każda styczność z tradycją i historią wywoływała u mnie bunt. Trwałem w utopijnej idei, że istnieć powinno tylko społeczeństwo bez wojen, szanujące naturę, z równymi szansami dla wszystkich. Odrzucałem autorytety w każdej formie – opowiada.
Tassilo Blittersdorff szybko opuścił Bad Ischl i ciepło domowego ogniska. W połowie lat 60. przybył do Wiednia, gdzie najpierw służył w wojsku, a potem studiował. Następnie zmienił uczelnię na Uniwersytet w Salzburgu. – Otrzymałem też wtedy stypendium we Włoszech, rozpocząłem studia w Akademii Sztuk Pięknych w Rzymie. W Wiecznym Mieście przebywałem do 1975 roku. – Przez ten czas zmieniło się wszystko: mój tryb życia, ale też polityka i sztuka. Przeżywałem bardzo głęboko przemiany społeczno-polityczne, uczestniczyłem w niezliczonych dyskusjach, chciałem zmieniać świat. Optymizm mojej małej, osobistej rebelii sięgał tak daleko, że byłem przekonany, że potrafię zmienić coś za pomocą mojej sztuki. Paradoksalnie bunt związany był z poznawaniem i historią pokolenia naszych ojców i dziadków – opowiada.
„(…) Mkniemy przez zielone pola, pomiędzy łagodnymi pagórkami. Kolorystyka już nie tak monotonna: gdzieniegdzie rośnie przekwitający właśnie, żółty rzepak, gdzie indziej przebija się przez grunt mała jeszcze kukurydza, albo winorośl. Nadal pustka, ale z tej perspektywy nie jest już tak dojmująca. Dołem przejedzie samochód, albo grupka rowerzystów. Na polach zwierzęta. Zające, sarny i dumnie kroczące koguty bażantów. Tych ostatnich jest najwięcej, wydaje mi się, że słyszę ich charakterystyczne, „metalowe” gdakanie. One nie trzymają się ludzkich dróg. (…) Dookoła bucha roślinność w różnych odcieniach zieleni. Jasna, szarawa zieleń traw i kwitnącego właśnie żyta – do żniw ma jaszcze około dwóch miesięcy. Ciemniejsza, głęboka zieleń pszenicy, liści buraków i słonecznika. I wyrazista, prawie jaskrawa, choć niejednorodna zieleń drzew i krzewów wokół stacji – kasztanowca, akacji, dzikiego bzu. Ten ostatni także kwitnie. Zieleń oddziałuje uspokajająco i narkotycznie. Gdyby nie szarość asfaltu i kamieni nasypu kolejowego całkiem by nas pochłonęła. Jadąc minęliśmy niewiele samochodów. Więcej było zwierząt – zajęcy i bażantów na polach, czasem jednak przebiegających przez szosę. A na stacji są ptaki. Kompletną ciszę przerywają tylko ich pojedyncze gwizdy i krzyki (…)”.
Na początku lat 90. Tassilo otrzymał austriackie stypendium państwowe i mieszkał w ówczesnej „Pracowni Austriackiej” w Rynku Głównym w Krakowie. Krakowska scena sztuki była wówczas bardzo prężna, otwarta i pełna alternatywnych prądów i możliwości artystycznej komunikacji, których międzynarodowy rynek sztuki jeszcze nie wchłonął. Praktycznie bez znajomości języka polskiego znalazł szybko kontakty i przyjaciół. I swoją przyszłą żonę, pochodząca z Nowej Huty, Mariolę Frankiewicz, tłumaczkę, poetkę, absolwentkę Filozofii i Filologii Angielskiej na UJ. Są małżeństwem od prawie dwudziestu lat.
– Gdy pierwszy raz przyjechałam do Ameis, to były jeszcze lata 90-te – wspomina Mariola – urzekło mnie wtedy piękno i łagodność krajobrazu, i swobodna atmosfera towarzyskiego życia skupionego wokół winnych piwniczek. Potem przyjeżdżałam do Ameis regularnie, ale tylko w lecie, na dwa tygodnie wakacji. Można tu było doskonale wypocząć. Dnie spędzałam jeżdżąc na rowerze, a wieczory degustując różne rodzaje wina i pogryzając chleb ze smalcem. „Osiedlać się“ w Ameis zaczęłam dopiero po roku 2005.
– Największy szok był związany z przeprowadzką z miasta na wieś. Wychowałam się w blokach w Nowej Hucie, gdzie było oczywiście centralne ogrzewanie, a w naszej szkole trzeba było palić w piecach! Nie mając prawa jazdy czułam się dość odizolowana – ograniczona do terenu Ameis. Różnice kulturowe odczuwałam również, ale nie były one tak wielkie. Ludzi postrzegałam jako miłych, ale niezbyt rozmownych. Byli zdyscyplinowani i ciągle zajęci pracą, ale raczej introwertyczni. Zmiana nastąpiła, gdy nauczyłam się języka. Gdy zaczęłam swobodnie porozumiewać się po niemiecku, mieszkańcy okazywali się bardziej otwarci.
Tassilo pojawił się w Ameis dziesięć lat wcześniej.
– Pierwszy raz przyjechałem tu w roku 1989. Znajomi powiedzieli mi, że jest tu stara szkoła, w której nauka już się nie odbywa. Ponieważ potrzebowałem większego pomieszczenia na swoją pracownię i chciałem wyprowadzić się z Wiednia, kupiłem ten lokal. Dwupiętrowy budynek, choć prawie stuletni, był jeszcze w nienajgorszym stanie. Jest to jedna ze „szkół jubileuszowych” , wzniesionych w latach 1895-98 dla uczczenia 50-lecia rządów cesarza Franciszka Józefa. Podobnych szkół zbudowano wiele na terenie całej Monarchii Austro-Węgierskiej. Od razu gdy przybyłem do Ameis poczułem, że jest to „moje miejsce”. Pogoda była tu lepsza niż w Wiedniu, bardziej słoneczna; krajobraz malowniczy – na polach wiele winnic, i ludzie także sympatyczniejsi. Poczułem się tu lepiej niż w mojej rodzinnej, górskiej miejscowości. Tutejsze otoczenie trochę przypominało mi Włochy, gdzie studiowałem i mieszkałem wiele lat. Wiedziałem, że lata 70-te i 80-te ubiegłego wieku nie były dla Ameis szczęśliwe. Z powodu małej liczby dzieci szkoła przestała funkcjonować na początku lat 80-tych. Zlikwidowano też linię kolejową, zamknęto gospodę, cegielnię, która zatrudniała wiele osób, a nawet plebanię. Ludzie wyjeżdżali z Ameis z powodu braku możliwości rozwoju. Wszystko to były konsekwencje II Wojny Światowej, sowieckiej okupacji i „żelaznej kurtyny”, która zrobiła z regionu Weinviertela miejsce peryferyjne. Mieszkańcy byli jednak przyjaźni, choć nieco zamknięci i zdystansowani. Ta sytuacja zaczęła się stopniowo zmieniać po otwarciu granic. Teraz wydaje się, że jest lepiej. Wiele młodych ludzi z Ameis wyjeżdża na studia, ale część z nich wraca. Po 2005 roku zaczęły się na nowo nawiązywać kontakty regionu z Czechami. Kilka z okolicznych pubów, restauracji i sklepów wróciło do życia za sprawą czeskich pracowników, a czasem właścicieli.
Tassilo Blittersdorff w swej twórczości rozwija koncepcję struktur kulturowych. Pojęcie kultury jest w niej rozumiane bardzo szeroko: należą doń struktury społeczne, komunikacyjne, ekonomiczne, estetyczne i psychologiczne – właściwie wszystko, co w najszerszym sensie dotyczy społecznej interakcji.
– Sztuka, zwłaszcza współczesna, ma wiele aspektów. Jednym z nich jest wyjaśnienie fundamentalnego znaczenia życia ludzkiego. Polityka, w najszerszym sensie, zajmuje się organizacją życia ludzkiego, najpierw w małych grupach, potem w społeczeństwie. Z tego powodu są punkty styczne między polityką a sztuką, ale jedynie na poziomie pryncypiów. Polityka jest tutaj rozumiana nie w znaczeniu partyjnym czy geopolitycznym, ale jako zasadniczy pogląd, a sztuka jako obszerny dialog artystów. Tematy polityki i sztuki nie mają przy tym granic, ale biorą się z ogółu naszego doświadczenia. Sztuka bez tego założenia byłaby najwyżej dekoratywna, banalna, nudna i bez większych ambicji. Jej jedyna możliwość rozwoju byłaby tylko rynkowa, sprowadzona do roli towaru, ale byłaby ona paradoksalnie bezużyteczna, gdyż bezwartościowa dla dyskusji społecznej. Uprawianie i odbiór sztuki, moim zdaniem, jest podstawową potrzebą ludzką, ale kulturową, co oznacza, że różni się od potrzeb biologicznych, jak jedzenie, picie itp. Zasadza się na dynamicznym kontekście społeczno-kulturowym i w tej formie bierze udział w komunikacji społecznej. Nagie widzenie formy i koloru jest wprawdzie także percepcją, ale pozbawioną wartości poznawczych. Sztuka, obojętnie czy współczesna, modernistyczna, czy starsza, bez wspomnianego kontekstu pozostaje dokładnie tak niezrozumiała, jak książka dla analfabety.
Opowiadania, które pisze Mariola są nierzadko inspirowane miejscem, w którym przyszło jej teraz żyć. Przytoczony fragment pochodzi z opowiadania Niederösterreich (Dolna Austria – przyp. aut.).
Gdy zaczęłam się powoli osiedlać na dolnoaustriackiej wsi, przeżyłam coś w rodzaju silnego szoku kulturowego. Domy ładne, zadbane, drogi wyremontowane. Czysto, zielono, kwiaty ładnie rosną na klombach, ale żywego ducha nie uświadczysz! Gospodarstwa buduje się tutaj w kwadrat. Z jednej strony, od frontu – dom, z drugiej strony – zabudowania gospodarcze i ogródek. Wszystko to otoczone jest dość wysokim kamiennym płotem, czyli po prostu murem. Ten mur ma chronić przed wiatrem, bo to bardzo wietrzna okolica, ale jeszcze skuteczniej chroni przed wścibstwem sąsiadów i nieznajomych – opowiada Mariola.
♦ „(…) Ale nawet na tej głównej arterii wsi, takim gościńcu, czyli Herrengasse – pustka. Ani człowieka, ani psa, ani kury. Czyżby przeszła tędy fala uderzeniowa po jakiejś wodorowej czy neutronowej bombie, która zabiła wszystkie organizmy wyższe? A może jakaś epidemia? (…) Wiadomo, także w Polsce, a może i na całym świecie małe miasteczka są senne i wyludnione. (…) Ale chociaż jakaś kura – uciekinierka z zagrody przejdzie się po wsi, albo pies przebiegnie. Albo jakaś babcia w chusteczce na głowie się pojawi gdzieś między domami, czy paru pijaków rozsiądzie się przy gościńcu, albo rowerzysta przejedzie. A tu nic. Sterylna pustka. (…)”
Można by rzec: „niepokojąca sielanka”. To znakomicie oddaje klimat Ameis i pobliskich miejscowości, których historia daleka jest od tej, której uczymy się w polskich podręcznikach.
Pozornie senna atmosfera uroczego miejsca wśród zielonych pól, gdzie większość ludzi uśmiechając się pozdrawia się tradycyjnym „Grüss Gott” (Szczęść Boże/ Niech będzie pochwalony), w którym centrum wsi określa plac pomiędzy kościołem, dawną gospodą i klubem młodzieżowym, a jedyny sklep jest otwarty tylko kilka godzin dziennie, ma swoje drugie dno. Choć ludzie są uprzejmi i przyjaźnie nastawieni, to coś złowieszczego, a jednocześnie trudnego do zdefiniowania, kryje się w atmosferze Weinviertla.
Czy może to być bogata, ale pełna cierpienia i okrucieństwa historia obecna w zbiorowej pamięci ludności pogranicza? Liczne najazdy, walki i okupacje, które przetaczały się przez Weiviertel pozostawiały przecież nie tylko zniszczenia, głód i choroby, ale także odcisnęły się piętnem na psychice ludzi.
Do najgorszych spośród tych dziejowych katastrof można z pewnością zaliczyć inwazję Szwedów z połowy XVII wieku, którzy spalili zamki w pobliskich Staatz i Falkenstein i z okrucieństwem mordowali lokalną ludność; wojny napoleońskie, które pozbawiły mieszkańców całej żywności; wojnę między Prusakami i Habsburgami (1866), która przywlokła cholerę, oraz II wojnę światową. Symbole upamiętniające te dramatyczne wydarzenia – ruiny, krzyże, obeliski, rozsiane są po okolicy. W Ameis można znaleźć, na przykład: kamienną kolumnę uwieczniającą ofiary zarazy ( z XIV wieku), a w pobliżu ruin zamku w Staatz ( 4 km od Ameis) nadal przechowuje się szwedzkie kule armatnie, którymi ostrzeliwano zamek. Mimo że zamku nie odbudowano, pięknie położone wzgórze zamkowe z ruinami jest teraz atrakcją turystyczną.
II wojna światowa to czas, który pamiętają jeszcze najstarsi mieszkańcy Ameis. W tej wojnie ich ojcowie byli jednocześnie agresorami – bo walczyli w armii Hitlera – i ofiarami, bo większość z nich była katolickimi, religijnymi chłopami wcale nie przekonanymi do narodowego socjalizmu. W latach 1944-45, na terenie Weinviertla toczyły się zacięte walki między Wermachtem, a Armią Czerwoną. Front przechodził na bardzo szerokim terenie, a Ameis znalazło się pośrodku. Pozostała we wsi ludność ukrywała się w Weinkeller – leżących blisko pól licznych piwniczkach na wino. W samej szkole, wiosną 1945 roku stacjonowało najpierw SS, a potem dowódcy Armii Czerwonej. Pozostałością tych wydarzeń są, między innymi, dwa spore cmentarze czerwonoarmistów położone niedaleko Ameis. (Rok 1945 pozostawia po sobie także krzyż wzniesiony w Ameis – w miejscu gdzie została zastrzelona przez czerwonoarmistę młoda dziewczyna, która złamała godzinę policyjną. )
Czasy powojenne nie okazały się dla Ameis o wiele łaskawsze. Konsekwencje wojny były odczuwalne przez dekady. W latach 1945-55 była tu sowiecka strefa okupacyjna. Wojsko radzieckie opuściło Austrię w 1955 roku, ale pozostała „żelazna kurtyna”. Granica pomiędzy Austrią i Czechosłowacją przebiegała w odległości ok 60 km od Ameis. Był tu więc przysłowiowy „koniec świata” – w praktyce zaś – obszar odizolowany, niedoinwestowany i biedny. Do powojennego kryzysu demograficznego dołączył się kryzys gospodarczy i społeczny. Bieda i poczucie beznadziejności powodowały ucieczkę młodego pokolenia, a nawet wysoki wskaźnik samobójstw. Dopiero otwarcie granic po 1989 roku zaczęło odwracać sytuację.
Matthias Wranesitz, rocznik 1927, urodzony we Fröllersdorf (Jevisovka) na Morawach, w rodzinie chorwackiej, której przodkowie osiedlili się tam kilkaset lat temu uciekając przed Turkami. W domu mówiło się po chorwacku, na ulicy po niemiecku, w szkole po czesku, a społeczność okolicznych wiosek, choć różna etnicznie, żyła w zgodzie na miarę ówczesnych czasów.
– Kiedy wybuchła I wojna światowa, mój ojciec miał 18 lat – wspomina Matthias Wranesitz. – Do domu wrócił w 1920 roku. Zaczęły się ciężkie czasy, wiele osób pozostawało bez pracy, także mój ojciec. Z kolei moi trzej starsi bracia podczas II wojny światowej służyli w marynarce. Mnie zmobilizowano w lutym 1944 roku i przewieziono do obozu przygotowawczego. Miałem 17 lat…
Potem otrzymał dokumenty nakazujące podjęcie służby wojskowej od 1 października 1944 roku. W okresie Sylwestra 1944/1945 dostał dwutygodniową przepustkę do domu. Następnie wysłano go do Fryzji wschodniej (nadmorski region dzisiejszej Holandii – przyp. aut.). – To był dla mnie straszny okres. Kompania, w której służyłem składała się w większości z 17-18-latków; praktycznie jeszcze dzieci. Musiałem nosić broń jako żołnierz dywizji SS… Na szczęście nie musiałem jej używać, gdyż byłem kierowcą czołgu. Na froncie nie oddałem ani jednego strzału – opowiada.
Wojna zbliżała się nieuchronnie do końca, siły aliantów zyskiwały na froncie zachodnim coraz większą przewagę. Niemcy byli zmuszeni do odwrotu.
– Moją kompanię przesunięto pod granicę niemiecką. Pewnego dnia, a była to niedziela, znaleźliśmy się w polach, około 30 metrów od głównej szosy. Nasze czołgi miały przeprawić się przez most na drugą stronę rzeki, ale most był dobrze strzeżony. Dodatkowo na niebie się pojawiły się samoloty. Pamiętam dobrze tę sytuację: po lewej nic nie widać, po prawej nic nie widać, a z przodu zbliża się do nas żołnierz. Kazał nam wycofać się. W poniedziałek rano, korzystając z zamieszania, zdecydowałem się na ucieczkę. Po dwóch dniach drogi natrafiłem na obóz koncentracyjny, a w nim około 2 tysięcy chorych ludzi (prawdopodobnie Amersfoort – przyp. aut.). Niestety nie mogłem im pomóc… Później spotkałem pięciu żołnierzy i z nimi doszliśmy do jakiejś wsi. Tam trafiliśmy do domu, w kuchni krzątała się kobieta. Dała nam jeść, mogliśmy też zdjąć mundury i założyć cywilne ubrania. Jakoś dotarłem do najbliższego miasta, a stamtąd, pociągiem pojechałem dalej. Do domu dotarłem 11 czerwca 1945 roku – przywołuje wspomnienia.
Nie był to jednak koniec kłopotów. Matthias Wranesitz, jako były żołnierz SS (chociaż dezerter), mógł liczyć w tworzącej się socjalistycznej Czechosłowacji jedynie na więzienie. Dlatego zdecydował się na zamieszkanie w Austrii, gdzie przeprawił się w 1948 wykorzystując ówczesną nieszczelność granic.
Mimo 91 lat zachował znakomitą pamięć i sprawność fizyczną. Do śmierci, która nastąpiła wiosną 2019 r. władał trzema językami: czeskim, niemieckim i chorwackim. Z łatwością wsiadał na traktor, odpala silnik i robił rundkę po podwórzu domu, który zbudował wraz z synem.
Weinviertel, czyli dosłownie „winna ćwiartka” lub „winny kwartał”, to austriacki region winiarski w kraju związkowym Dolna Austria, który graniczy ze Słowacją i Morawami. Tu uprawia się liczne gatunki winogron: Grüner Veltliner, Pinot Blanc, Welschriesling, Zweigelt czy Blauer Portugieser.
Jednym z najzamożniejszych gospodarzy w Ameis jest Rudolf Schodl, producent wina. Siedząc przed wypełnioną kapslowanymi butelkami piwniczką pana Rudiego, słuchamy opowieści nie tylko o właściwej recepturze napoju, ale też o ojcu właściciela, prostym żołnierzu Wehrmachtu. – Po powrocie z wojny, (gdy ranny wrócił ostatnim transportem) spod Stalingradu, zdjął mundur i zajął się pracą w polu – mówi Rudolf Schodl.
Coś, co – z naszego, „polskiego” punktu widzenia – może dziwić, a nawet lekko szokować, tutaj jest czymś normalnym. Znacznie chętniej niż o swoim ojcu, pan Rudi opowiada o swoich synach, z którymi prowadzi gospodarstwo. Posiadają także kilka koni, z których są bardzo dumni i które w Ameis stają się coraz bardziej „modne”.
Pomimo że region ma w nazwie wino, to teraz rzadko zdarza się, że to winorośl jest główną uprawą rolnika. Winnice położone są na najlepszych, najbardziej nasłonecznionych polach, ale jest ich mniej niż kiedyś. Praca przy winorośli jest ciężka, a dochód niekoniecznie duży.
Gospodarz, który posiada zazwyczaj kilkadziesiąt hektarów ziemi, uprawia przede wszystkim zboże – różne gatunki pszenicy i kukurydzę; rośliny oleiste – rzepak, słonecznik, dynię; także buraki cukrowe i ziemniaki. Kukurydzę, której uprawia się tu w ostatnich latach naprawdę sporo, można sprzedać do pobliskiej, prawdopodobnie największej w Europie, fabryki kwasku cytrynowego, uzyskiwanego właśnie z kukurydzy.
Prawdziwych rolników, którzy żyją z uprawy ziemi, jest we wsi niewielu, zaledwie kilka rodzin. Większość mieszkańców Ameis nie utrzymuje się z rolnictwa. Czują się jednak nadal związani z wiejską, ludową kulturą i stylem życia. Niechętnie sprzedają swoją ziemię – wolą ją dzierżawić – a gdy jest potrzeba zmobilizowania większej liczby rąk do pracy, jak przy winobraniu, pracują razem. Podobnie jest przy organizacji różnych ludowych uroczystości – mieszkańcy pomagają sobie nawzajem i oczywiście biorą w nich udział – także młodsze pokolenie, które przy tej okazji przyjeżdża z miasta.
O tym pisze Mariola Frankiewicz w dalszej części opowiadania:
♦ „Co było robić. Zamknęliśmy dom i zasłoniliśmy okna. To był piątek. Następnego dnia, czyli w sobotę, ja i mój narzeczony, wstaliśmy późno – około jedenastej. Odsłoniliśmy kotary i wyjrzałam przez okno. A tu znowu niespodzianka! Wioska była pełna ludzi.
♦ Nie pamiętam już, czy był to jakiś letni festyn, święto kościelne czy państwowe. We wszystkich tych przypadkach mieszkańcy są widoczni – aktywni i zaangażowani. Sprzątają, organizują, sprzedają, pieką ciasta, grają na instrumentach. Wszyscy mają czas i wszystkim się chce. I robią to oczywiście za darmo.
♦ A imprez jest sporo. Latem: Heurigery, organizowane przez straż pożarną potańcówki pod gołym niebem i w remizie, zawody sportowe, zloty oldtimerów; jesienią: targi płodów rolnych, winobranie i również Heurigery; zimą: jarmarki adwentowe i świąteczne, a potem karnawał i ostatki; wiosną: uroczystości związane z Wielkanocą, a na koniec – świeckie i religijne celebrowanie pierwszego maja. Dzieje się. Choć nic „na spontana”.
♦ Podobnie jak w Polsce, przetrwały tu archaiczne obrzędy związane z uprawą ziemi. Wiosną w pola rusza procesja z modlitwą błagalną o dobre plony, jesienią – zastępują ją modlitwy dziękczynne. Duch uprawy roli, która ma tu miejsce nieprzerwanie od tysięcy lat, jest nadal wyczuwalny.
♦ My mieliśmy okazję uczestniczyć w najbardziej spektakularnej uroczystości w roku – w Święcie Moja (Maibaum Fest); które ma pogańskie korzenie i jest związane z kultem życia, wiosny. W środku wsi staje wtedy wielometrowy, drewniany, kolorowo przystrojony słup, a mieszkańcy oddają się zabawie pijąc piwo i wbijając gwoździe z pieniek (to jakby gra regionalna). W noc przed Świętem trzeba uważać, aby chłopcy z sąsiednich Staatz lub Neudorf nie ukradli przygotowanego już słupa. Byłoby to obelgą dla całej wsi…”.
Pomimo to, że już dość długo – kilkanaście lat – Tassilo i Mariola mieszkają w Ameis razem, to w różny sposób odbierają to miejsce. Tassilo czuje się tu całkiem „u siebie”.
– Właściwie prawie od początku mojego pobytu miałem znajomych wśród mieszkańców wsi. Z czasem było ich coraz więcej. Cieszę się, że przychodzą czasem do pracowni oglądać moją sztukę. Zdarza się także, że przyjeżdżają na moje wystawy. Są też przyjaźni dla moich gości – tych z Austrii i tych z zagranicy – mówi Tassilo.
– Teraz prowadzimy bogate życie towarzyskie – potwierdza Mariola. – Mamy znajomych z samego Ameis, z Austrii, z Polski i w ogóle zewsząd. Wszyscy jakoś się tu odnajdują.
Jednak dla niej mieszkańcy Ameis sa nadal trochę inni, obcy, egzotyczni. Ciągle kryją w sobie jakąś tajemnicę.
♦ „Gdy zapadał zmierzch – a było to pewnie przed dwudziestą drugą, wybrałam się na wieczorny spacer z psem na obrzeża miejscowości, do miejsca, gdzie są stawy. Zazwyczaj nikogo tam nie ma o tej porze. Można spotkać tylko zwierzęta – kaczki i rechotające żaby. Ale wczoraj miała tam miejsce mała imprezka. Trzy osoby urządzały sobie grilla. Sami chłopcy, w wieku, powiedziałabym, licealno-studenckim. Jednego z nich znałam – rodzice mieszkali w miejscowości, a on przyjeżdżał na weekendy. Pili piwko i smażyli kiełbaski. Z grilla unosił się dym, ale widocznie wiało w drugą stronę, bo powietrze pachniało łąką – dzikim bzem i akacjami.
♦ Na niebie błyszczał już księżyc. Żaby nadal trochę kumkały, przyzwyczajone widocznie do nowych gości. Mieli pochodnie – płomienie błyskały między szuwarami i odbijały się na wodzie. Z laptopa płynęła delikatna muzyka – trochę „etno”, trochę jazz. Cała scena wyglądała romantycznie i uroczo. Gdy przechodziłam, rzuciliśmy sobie zwyczajowe: Hallo!. Na tradycyjne Grüss Gott byli trochę za młodzi. Minęłam ich i wróciłam do domu.
„Dziś rano znów byłam na spacerze nad stawem. Pies chętnie się w nim kąpał gdy było gorąco. Rozglądałam się za jakimiś śladami wczorajszego pikniku, ale nie znalazłam nic. Ani puszki po piwie, ani papierów, ani petów. W ogóle żadnych śmieci – żadnych wręcz śladów. Więc może ta scena tylko mi się śniła? Przyjrzałam się bliżej – jednak trawa była wygnieciona w kilku miejscach.“ – kończy swoje opowiadanie Mariola Frankiewicz i dodaje:
– Nasi sąsiedzi w Ameis, jak większość Austriaków są trochę Germanami: uporządkowani, racjonalni, aktywni – działają, a niewiele mówią . Z drugiej strony są też południowcami – są zmysłowi, wrażliwi i umiejący smakować życie. A w Ameis smakuje ono szczególnie.
Krzysztof Maćkowski i Janusz Mika